Wszystko od nowa.
Kolej(na) jesień. Nie wiem czemu, ale od kilku lat nienawidzę tej pory roku. Kiedyś jakoś specjalnie mi nie przeszkadzała. Chyba wolałabym zimę, bo przynajmniej mam gdzieś z tyłu głowy, że z każdym dniem powinno być coraz lepiej, coraz bliżej do wiosny. Zimno, ciemno, ciągłe łapanie przeziębienia, ponuro, smutno, beznadziejnie... Podobne skojarzenia ze słowem "jesień", mogłabym wymieniać bez końca. Może sprawę pogarsza syndrom sobotnio-niedzielny, w który wpadłam po zwolnieniu się z pracy. Pierwszy tydzień- extra! Odpoczynek, ciepła pogoda, wysypianie się... z kolejnym dniem było tylko bardziej nudno i trudno: trudno się zebrać, wybrać na zakupy do sklepu, zabrać się za sprzątanie, dopilnować godziny. To trochę tak, że wiesz, że masz coś zrobić, ale jak zrobisz to za 3-4 godziny to i tak nic się nie stanie. Więc przekładasz to na później. Następnego dnia przekładasz na później następne rzeczy do zrobienia/załatwienia i tak w kółko. To, o czym będę dzisiaj pisać może brzmieć t