Wyznacznik życia.

Dzisiejszy post można potraktować jako drugą część "W krzywym zwierciadle"- jednego z moich pierwszych wpisów na blogu. Być może część osób uzna, że blog staje się zbyt monotematyczny. Jednak po ostatnich wiadomościach, które dostaje i tym, co znowu stało się wyznacznikiem mojego życia, postanowiłam przybliżyć Wam jeszcze bardziej sylwetkę osoby cierpiącej na zaburzenia odżywiania. Może zdarzyć się tak, że część z Was odnajdzie w tym wpisie kawałek siebie. Tak jak pisałam wcześniej, zaburzenia odżywiania są bardzo częstą przypadłością XXI wieku i wiele osób może nie zdawać sobie sprawy, że mieszka pod jednym dachem lub chodzi do jednej klasy/grupy z osobą, która choruje na tą przypadłość. Otaczając się ludźmi, czy to w pracy czy w szkole/na uczelni, w domu, możemy nie zdawać sobie sprawy, że maskują się ze swoimi problemami dotyczącymi odżywiania. Często myślimy: Ona jest taka chuda.. Ale przecież ciągle coś je! Ciastka do kawy, rogala z czekoladą na drugie śniadanie, solidny obiad... To pewnie geny, nic tylko zazdrościć. Innym razem: Ale gruba, pewnie niczego sobie nie odmawia, ale to dobrze, ciągle się uśmiecha, żartuje- fajna, wesoła grubaska. Pewnie pogodziła się z tym, że ze względu na tuszę ma gorszy start i próbuje nadrobić poczuciem humoru.. Ogólnie sympatyczna dziewczyna. 
Jeżeli sami nie mamy problemów z odżywianiem, nie przejmujemy się swoją nadwagą czy niedowagą i cieszymy życiem, to powiedzmy, że wszystko jest OK. Bardzo często nie zwracamy wtedy uwagi na problemy innych, albo uruchamiamy powyższe schematy. Osobiście mogę powiedzieć, że na zaburzenia odżywiania cierpię od ostatniej klasy podstawówki. Bywało lepiej, najlepiej ale także gorzej i najgorzej. Zarówno pod względem wyglądu, ale co ważniejsze psychiki/samopoczucia. Myślę, że przy żadnej wadze nie potrafiłam zaakceptować siebie. Nie chodzi o to, że się sobie nie podobałam, myślę, że nie ma osób, które podobają się same sobie. Chyba, że wkraczamy w pole zaburzeń narcystycznych, ale to już inny (chociaż równie ważny i skomplikowany) temat. Są natomiast osoby, które akceptują siebie takimi, jakie są. Akceptują, że mają kilka nadprogramowych kilogramów, cienkie włosy, za duży nos, wąskie usta, odstające uszy, spory brzuch itp. Nie dążą do wyimaginowanego ideału, po prostu ŻYJĄ, tu i teraz, cieszą się, że są zdrowe, mają z kim wyjść, mogą coś zobaczyć, gdzieś pojechać, zjeść dobrą kolację i nie przejmować niczym. Żyją chwilą. Ja odkąd pamiętam, żyje w pułapce własnego umysłu. To czy będę miała ochotę wyjść, z kimś porozmawiać, zrobić coś konstruktywnego, zależy od cyferki na wadze lub tego, co widzę w lustrze. Potrafię przeglądać się w nim kilkadziesiąt razy dziennie. Nie podziwiam siebie, nie robię tego, bo nie mogę się na siebie napatrzeć- po prostu sprawdzam, czy w ciągu 30 minut, czy godziny, nic się nie zmieniło. Czy nie ważę więcej, czy nadal mam wielki brzuch i uda, w co mogę się ubrać, a w co nie, żeby nie było widać, że jest mnie więcej niż miesiąc temu. To jest obsesja, która trwa od wielu lat, zdaję sobie sprawę, że sama się nie uwolnię, ale nikt nie zrobi też tego za mnie. Potrzeba minimalnych chęci, przynajmniej minimalnych. U mnie mam wrażenie, że ich brak. Pomimo tego, że to co robię ze swoim życiem i ciałem, nie daje mi szczęścia, nie potrafię z tego wyjść. Kiedyś przeczytałam, że kobiety są podobne do mężczyzn z jedną różnicą. Mężczyzna myśli średnio co 3 sekundy o seksie, a kobieta o jedzeniu. W moim przypadku, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to prawda. Smutna prawda, bo czego bym nie zrobiła- wyniszcza mnie. Jedzenie sprawia, że nie mogę patrzeć na swoje odbicie, każdy dodatkowy kilogram jest ciężarem nie do opisania, zamiast się zmotywować, dochodzą następne kilogramy, a ja jestem coraz bardziej zrezygnowana i zagubiona. Kiedy chudnę, również zaczynam tracić kontrolę. Popadam ze skrajności w skrajność. Nie potrafię znaleźć równowagi, a kiedy wydaje mi się, że już ją znalazłam, następuje fala obżarstwa. Nie kontroluje tego co jem, ile jem, często nie pamiętam co zjadłam na początku, co na końcu. Obiecuje sobie, że to ostatni raz, od jutra wszystko się zmieni, bo jakkolwiek ne byłabym obojętna na to czy będę ważyć 45 czy 95 kg, to jednak trzeba wyjść z mieszkania, pokazać się ludziom, a przecież najgorsze co mogę zrobić to na własne życzenie dokładać sobie kompleksów. Później następuje okres, w których uważam co jem, jeżeli zdarzy mi się objadać, to jedynie zdrowymi rzeczami: warzywa, jogurty, płatki owsiane, sałatki warzywne etc. Znowu zaczynam odzyskiwać pozorną pewność siebie i nadzieję, że od tej pory będę żyła inaczej. Osobom, które również cierpią na zaburzenia odżywania (ED), nie muszę tłumaczyć jak to się kończy. Jest to swego rodzaju błędne koło, z którego nie dostrzega się praktycznie żadnego wyjścia. Może poza jednym. (...)

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Może kiedyś znajdzie się osoba, która zaakceptuje mnie taką jaka jestem. Nie będzie jej przeszkadzało czy gdzieś wystaje mi kość, czy to, że mam tłuszcz na brzuchu i nie mieszczę się w ubrania w rozmiarze S, czy nawet M. Nie chcę pisać tutaj absolutnie o wszystkim. Zdaję sobie sprawę, że być może moja figura może zmienić się w bardzo krótkim czasie. Zdaję sobie również sprawę, że nie będę otrzymywała wtedy tylu przychylnych wiadomości, być może zaniknie jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą. Wiem, że nie jestem już nastolatką, z roku na rok będzie mi coraz trudniej utrzymać figurę "licealistki" i wejść w spodnie, w których chodziłam za czasów gimnazjum/liceum. Jednak najgorsze jest przekonanie, w którym utwierdzałam się będąc jeszcze w związku i utwierdzam nadal, otrzymując wiadomości na jednym z portali internetowych. Mianowicie chodzi o to, że WSZYSTKO sprowadza się do wyglądu, a jeżeli nie wszystko to przynajmniej większość. Wygląd to ogóle słowo, w moim konkretnym przypadku to sprowadza się do wagi. Kolejne wiadomości, w których czytam, że mam boską figurę, jestem zajebiście szczupła, czy jestem taka przez geny czy coś ćwiczę. To wszystko sprawia, że nakręcam się jeszcze bardziej, chcę mieć pewność, że nie dojdzie mi kilka kilogramów więcej, że nie będę różnić się od "tej" osoby na zdjęciu, kiedy w przyszłości zdecyduje się na to, żeby kogoś poznać. Myślenie o nowych znajomościach przychodzi mi z trudem. Nie potrafię nikomu zaufać, nie wierzę w bezinteresowną miłość. Bardzo dotkliwie przekonałam się o tym, że człowiek potrafi zmieniać się jak kameleon. Obraz osoby, z którą byłam przez prawie półtora roku zmieniał się nie tylko w czasie naszego związku, ale również po rozstaniu. To, o czym wiedziałam od dawna i do czego bałam się przyznać przed samą sobą, zostało powiedziane na koniec. "Nie będę dalej kłamał, że nie patrzyłem na wygląd". Dalsze roztrząsanie tego, byłoby z mojej strony nietaktem i chamstwem. To, że ktoś okazał się życiowym i emocjonalnym niewypałem, nie oznacza, że ja muszę zachowywać się w taki sam sposób. Dlatego postanowiłam na tym poprzestać. Na pewno nie mam łatwego charakteru, ale podjęłam decyzję, że wolę być sama niż kolejny raz pozwolić na to, żeby ktoś się mną zabawił. Nie wyobrażam sobie bycia z kimś kto chwilowo mi się podoba i skończenia związku, kiedy ta chwilowa fascynacja minie lub kiedy ktoś zmieni się pod względem fizycznym. Tego samego oczekiwałam od drugiej osoby. W tym przypadku przysłowie: Nie mierz innych swoją miarą; idealnie się sprawdziło.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Monogamia? Nie, dzięki.

Video Pytania-Odpowiedzi 1