Uniesienia i wzruszenia.

Ustawiając tymczasowe zdjęcie profilowe na fb, w pewnym momencie spojrzałam na datę... Jestem starsza o ponad 4 lata od momentu, w którym to zdjęcie zostało zrobione. Pamiętam dużo szczegółów z tamtego dnia, nie muszę specjalnie się wysilać, pamiętam co tego dnia robiłam, gdzie byłam. Dziwne uczucie, bo gdyby ktoś zapytał mnie co robiłam 24 lipca tego roku, odpowiedziałabym "Myślisz, że pamiętam?!". Wydaje mi się, że 21 lat mojego życia minęło mi, sama nie wiem kiedy. Ale cofając się wstecz o chociażby 2-3 miesiące, mimo że czas dłużył mi się niesamowicie- 9 egzaminów, nowa praca, nowe znajomości. Patrząc w przyszłość, zarówno tą bliską jak i odległą, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę żyję z dnia na dzień. Nie mam większych perspektyw. Nauka po 8-12 godzin dziennie- nie zagwarantowała mi żadnej przyszłości, jedynie taką, że czeka mnie przynajmniej jeden semestr więcej na studiach. Praca po ponad 200 godzin w miesiącu- marną wypłatę, którą mogę z powodzeniem przynieść do mieszkania w 2-3 siatkach z H&M-u, podobnie jak kolejną. Presja ze strony rodziny- zrób magisterkę. Presja w pracy- przynajmniej 65tys utargu miesięcznie, a premii jak nie było, tak nie ma. Powrót do domu o 22:30 tylko po to, żeby o 6 rano wstać i zapieprzać od nowa. Wszystko za ochłapy, bez których mogłabym się obejść. Jedyne co mnie powstrzymało przed rezygnacją to upór i możliwe, że właśnie brak perspektywy. W pewnym momencie dałam się zmanipulować do tego stopnia, że nie wyobrażałam sobie, że mogę robić coś poza studiowaniem psychologii i pracą, w której czuję się dosłownie jak pies na łańcuchu. Cieszę się jedynie z tego, że mogłam zobaczyć i widzę nadal jak człowiek może wykorzystać drugiego człowieka, jak łatwo przychodzi mu emocjonalny szantaż i odbijanie swojego niepowodzenia, gorszych dni na innych. Mam nadzieję, że za pewien czas będę mogła napisać nieco więcej na ten temat. Oczywiście nie wszystko, bo nie chodzi mi o to, żeby rozpętać burzę. Przyglądając się na co dzień ludziom, poznając nowe osoby i ich historie, ciężko nie zastanawiać się nad swoją. Łatwo jest dawać rady innym, trudniej sobie. Gdzieś pomiędzy rodziną, uczelnią i pracą, jestem przecież JA. Nie uda mi się dogodzić wszystkim i jednocześnie być szczęśliwą. Od tego zaczęła się moja "przygoda" z zaburzeniami odżywiania. Ze skrajności w skrajność. Uczelnia- albo mam ochotę to rzucić albo daję z siebie 200%, myślenie o tym, nauka potrafi zajmować mi całe dnie. Praca- wracam z nadzieją, że umowa skończy się 31. i więcej nigdy się tam nie zjawię, z drugiej strony nie śpię po nocach, bo wiem, że muszę wyrobić normy, ktoś z zegarkiem przy stoliku odmierza czas, mogę ponieść koszty za błędy w wykonaniu zadania, które przekroczą wynagrodzenie, apetyt rośnie w miarę jedzenia- dzisiaj zrobiłam 150% normy, jeżeli jutro zrobię "tylko" 120% to i tak dostanę upomnienie. Przy kontroli mogę umierać z głodu, ale 4-5 godzin nie mogę nawet napić się soku, o jedzeniu nie wspominając. Jestem najmłodsza, obrywam za wszystko i wszystkich, wszystko staram się brać na siebie, bo przecież "wystawimy Ci taką opinię, że nikt Cię nie zatrudni". Jeżeli kończę o 15-16 to wracam do pustego mieszkania, prawie dwa miesiące nie mam się do kogo odezwać. Mętlik w głowie- może było źle, ale BYŁO, a teraz nie ma NIC. Czekam na sen... godzinę, dwie, trzy, ze świadomością, że następnego dnia będzie tak samo. Kiedy ktoś ma ochotę się ze mną zobaczyć, spotkać, ja nie mam na to siły. Wracam zmęczona, niewyspana, zła. Kiedy mam jeden dzień wolnego, nie mam ochoty wychodzić z domu, a jeżeli mam to i tak najczęściej nie mam wtedy z kim (może na własne życzenie). Nie potrafię utrzymać żadnej znajomości, bo wszystko jest dla mnie białe albo czarne. Z drugiej strony, dlaczego tylko ja mam się starać? Też jestem tylko człowiekiem, mam prawo mieć gorsze dni. Dni? U mnie rozciągnęły się na lata, nie potrafię się przełamać. Widzę iluzoryczność wszystkich związków, iluzoryczność przyjaźni, które chyba nigdy nie były prawdziwe. Przecież się rozpadły. Nie chcę, żeby ktoś widział we mnie jedynie zaburzenia odżywiania, ale z drugiej strony sama nie chcę sobie pomóc, nie potrafię z nikim szczerze o tym porozmawiać. Przekonałam się jedynie, że jest więcej osób takich jak ja. Nawet bardziej niepozornych. Takich które na pierwszy rzut oka, wydają się być w porządku, wyglądają zdrowo, potrafią rozmawiać o czymś innym, niż tylko o jedzeniu. Później okazuje się, że nie rozmawiać o nim, a nie myśleć to dwie różne sprawy. Są w podobnej sytuacji, a jednak dają sobie radę. Ja nie daję. Odwracanie uwagi od tematu, odbieram jako ignorowanie mnie, tego, co mnie dręczy. A może na tym właśnie polega próba pomocy? Tyle, że 50% zawsze będzie po mojej stronie. Tak jest wszędzie- w rodzinie, małżeństwie, przyjaźni, pracy, uczelni. Nigdy nic nie zależy w stu procentach od Nas, tak samo jak nic nie jest w całości poza Nami. Wszystko na Nas oddziałuje, nawet spojrzenia, przypadkowi ludzi spotkani na chodniku. Pisanie dzisiaj przychodzi mi z wielkim trudem. Nie tylko dlatego, że jestem zmęczona, ale dlatego, że piszę o czymś bardzo osobistym, mam świadomość, że ktoś to przeczyta, a ja nie wniosę niczego nowego do jego życia, że zmarnował czas. Przychodzi mi teraz do głowy jedna myśl, która mogłaby być sensowną puentą tego wpisu- Nie życie, tylko człowiek stwarza problemy. Ja wykreowałam ich tyle, że wystarczyłoby mi ich do końca życia. Prawdopodobnie do końca życia się ich także nie pozbędę. 

"Z uniesień zostały Nam uniesione brwi, ze wzruszeń- wzruszone ramiona".

Komentarze

  1. Masz rację, ludzie sami tworzą sobie problemy. Jesteśmy przywiązani do problemu emocjami i to one nie pozwalają nam myśleć trzeźwo.
    Co do słów "może było źle, ale BYŁO, a teraz nie ma NIC." Masz szacunek do siebie? Wychodzę z założenia że lepiej być samotnym, niż być z kimś kto nas nie szanuje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlatego obecnie staram się kierować rozsądkiem i doświadczeniem, nie emocjami. Chociaż czasami zdarzają się chwilę załamania to wychodzę z takiego samego założenia. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś podczas rozmowy ze znajomym, zacząłem się zastanawiać jak to jest że jemu rozwiązywanie moich problemów przychodzi tak łatwo? Jakiś czas później chciałem zasięgnąć jego porady. Opisałem mu problem z jakim się zmagam po czym przeczytałem go. Podchodzą do tego z jego perspektywy (bez emocji) sam znalazłem rozwiązanie.
    Człowiek nie ma barier jedynego co go ogranicza to jego własny umysł. Wiesz doskonale że jesteś w stanie przebiec 900m. A czy dasz radę zrobić 950m? Następnie kolejnego dnia 1000m? Nasze ciało nie ma bezpieczników, jesteśmy w stanie dać z siebie więcej niż sądzimy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Monogamia? Nie, dzięki.

Video Pytania-Odpowiedzi 1