Czemu mnie nie było?! + kilka słów o samotności

Cześć kochani :)
Zdaję sobie sprawę, że nie dodałam żadnego wpisu od prawie dwóch miesięcy. Nie mam jednego, konkretnego wytłumaczenia. Na chwilowy zastój na blogu złożyło się w zasadzie kilka czynników. Po pierwsze sesja, a jak sesja to wiadomo.. presja. Presja, żeby utrzymać wynik 0, jeżeli chodzi o liczbę poprawek. Mission completed :). Poza tym zmiana pracy, ogóle zmęczenie, nowo-stary rozdział w życiu i "chwilowe" obniżenie nastroju. O części z tych przyczyn napiszę zapewne oddzielny post, nie będę natomiast pisać o moich egzaminach, zmęczeniu, bo nie jest to na pewno coś co mogłoby Was szczególnie zaciekawić, chyba że bym czegoś nie zdała albo z tego zmęczenia wynikłyby jakieś nieprzyjemne sytuacje albo okazałoby się, że to nie tylko zmęczenie, ale jest jakiś bardzo interesujący powód, z którego ono wynika. Ale nic takiego się nie stało, oprócz lekkiej anemii, jestem w zasadzie zdrowa jak ryba. No właśnie w zasadzie.. Może nie jest to najbardziej płynne przejście do właściwego tematu, ale trudno...
Czytając mojego bloga, nie trudno dojść do wniosku, że jestem osobą raczej zamkniętą w sobie, która dzieli się częścią swoich przemyśleń na blogu, ale w zasadzie mało pisze o znajomych, o przyjaciołach już nie mówiąc. W którymś z moich starszych wpisów znajdziecie informacje o tym, że w zasadzie nie zawsze było tak, że siedziałam sama w domu, nie miałam z kim wyjść, do kogo się odezwać. Rzeczywiście były czasy, gdzie potrafiłam jako dziecko w zasadzie (7-10 lat) zadzwonić z telefonu (wtedy jeszcze stacjonarnego) i zapytać jakiejś koleżanki czy do mnie przyjdzie albo czy ja mogę do niej przyjść. Jako dziecko nie lubiłam siedzieć w domu. W zasadzie do 13 roku życia mieszkałam u babci i KAŻDĄ wolną chwilę najchętniej spędzałabym z rówieśnikami. Nigdy nie miałam czegoś takiego, że ktoś do mnie przychodził, a ja myślałam sobie: o Boże, o czym ja będę z nią rozmawiać, co ja będę z nią robić, w co będziemy się bawić. NIGDY nie miałam takich myśli, ani myśli typu: Jak ja przy niej wyglądam, czy nie jestem od niej przypadkiem grubsza albo nie zastanawiałam się po powrocie do domu czy dobrze wypadłam, czy nie powiedziałam czegoś głupiego. Spędzanie wolnego czasu nie było wtedy jakoś mocno wyszukane. Potrafiłyśmy przegrać w jakieś dziecinne gierki cały dzień, a ja i tak byłam szczęśliwa, bo nie siedziałam sama. Lubiłam przebywać z babcią i dziadkiem, ale ciągnęło mnie do osób w moim wieku. W domu siedziałam tylko wtedy, kiedy musiałam, czyli najczęściej w święta i  kiedy byłam chora. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy poszłam do gimnazjum. Klasa z podstawówki się rozpadła, mimo że nadal uczyliśmy się w jednej i tej samej szkole, w zasadzie można powiedzieć, ze zmieniło się tylko piętro budynku i skład poszczególnych klas. Jeżeli chodzi o mnie to dołączyły do tego kompleksy związane z dojrzewaniem. Ciągle myślałam o tym, że mam za małe piersi, za dużo ważę, nie brałam kompletnie pod uwagę tego, że byłam wyższa od większości dziewczyn w klasie. Jeżeli dziewczyna o wzroście 155 ważyłam 40 kg, a ja przy wzroście 167 ważyłam 46 to czułam się od niej gorsza, grubsza, wstydziłam się tego, że to za dużo, że pewnie chłopaki ważą ode mnie niewiele więcej. Kolejnym kompleksem było to, że nie potrafiłam się ubrać, kupowałam ubrania na targu, a nawet jeżeli kupiłam już coś w sieciówce to albo nie wyglądało to na mnie zbyt korzystnie albo nie potrafiłam najzwyczajniej w świecie dopasować do siebie ubrań. Zaczęłam czuć się coraz bardziej samotna i do niczego. Dawne koleżanki, które kiedyś mogłam nazwać przyjaciółkami poszerzały swoje grono znajomych, a mi odpowiadały znajomości z dzieciństwa i nie czułam potrzeby poznawania kogoś nowego. Niestety, ale grono osób do których mogłam napisać czy zadzwonić z czasem zaczęło się zawężać. Najgorszy okres był jednak ciągle przede mną. Zaczęłam odnajdować w sobie coraz więcej wad i obwniniać się za to, że wszyscy się ode mnie odwrócili, mają nowych znajomych, a ja w sumie mogłabym dla nich nie istnieć. Alternatywą stał się internet.. Przypadkiem trafiłam na grupę wsparcia dla osób, które się odchudzają. Dziewczyny udzielały się tam w zasadzie codziennie, były w moim i zbliżonym do mojego wieku. Pisały głównie o jedzeniu, a w zasadzie o niejedzeniu ale grunt, że to były OSOBY z którymi mogłam zawrzeć znajomość mimo że tylko internetową, ale jednak... Całą energię, która wkładałam w to, żeby inni zwrócili na mnie uwagę, chcieli się ze mną zadawać, wychodzić, zaczęłam przekładać na naukę i poszukiwanie informacji w jaki sposób schudnąć, jak chować jedzenia, jak ukrywać fakt, że nie jem przed rodziną. Pamiętam, że czymś, co sprawiło, że poczułam się jak ktoś, kto nie jest sam, kto należy do jakiejś grupy, był zakup czerwonej bransoletki. Nie będę się rozpisywać o całej ideologii czerwonych szczurków/bransoletek w ruchu pro-ana. Generalnie chodziło o to, żeby nosić tą bransoletkę na znak przynależności do grupy dziewczyn chorych na anoreksję, takich które dążą do maksymalnie wychudzonej sylwetki, ekstremalnie niskiej wagi ciała, co nie znaczy że już  ją osiągnęły albo są jej bliskie.. Wystarczy, że do niej dążą. Założyłam ją na prawą rękę, nie bez powodu. Za każdym razem kiedy jadłam, musiałam na nią patrzeć, miała przypominać o tym, że jedzenie jest czymś złym, zakazanym, oddala mnie od celu. Celem w moim przypadku nie było jedynie schudnięcie do 34 kg, to miał być jedynie środek. Do czego? Do tego, żeby inni myśleli, że jestem wartościowa, bo potrafię powstrzymać się od czegoś, co jest przecież paliwem dla każdego organizmu, czegoś podstawowego, czego większość ludzi nie potrafi sobie odmówić tak często jak ja. Nie zdawałam sobie wtedy kompletnie sprawy z tego, że był to mój gwóźdź do trumny. Wpadając w sidła anoreksji zamknęłam sobie drogę zarówno do starych znajomych jak i do tego, żeby w przyszłości poznać nowych. Ucinając kalorie do minimum myślałam, że osiągnę swój cel jakim było odzyskanie straconych znajomości. Teraz porównałabym to do tankowania samochodu do połowy baku i liczenie na to, że jakoś dojadę, mimo że dobrze wiem, że żeby dojechać musze zatankować do pełna. Wtedy też zawierałam nowe znajomości z dziewczynami które chorowały albo były na "dobrej" drodze do tego, żeby zachorować, a przecież nie o takie znajomości mi chodziło.

Ten post pozostawię w tym momencie niedokończony. Były takie momenty czy wydarzenia w moim życiu o których do tej pory ciężko mi mówić, a nawet pisać. Być może kiedyś odważę się o nich napisać czy porozmawiać z kimś, kto dostrzeże we mnie człowieka, nie anorektyczkę, introwertyka, samotnika czy kogoś z kim nie warto rozmawiać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Monogamia? Nie, dzięki.

Video Pytania-Odpowiedzi 1