... to nie tylko ładna buzia.

Kiedy podjęłam jedną z ważniejszych i trudniejszych decyzji w moim życiu, zaczęłam zastanawiać się, jak to się dzieje, że ludzie w wieku 15-16 lat dopierają sobie partnerów, z którymi zostają do końca życia albo... do rozwodu. To drugie nie brzmi zbyt optymistycznie i na pewno nie dotyczy większości, ale się zdarza. Gdyby jednak potraktować to jak pewien "błąd statystyczny", to każdy z Nas, potrafi wymienić PRZYNAJMNIEJ 2-3 pary, które zna chociażby z widzenia i które są ze sobą "od zawsze" (od podstawówki/gimnazjum/początku liceum). Przeżywając swoją pierwszą, prawdziwa miłość w liceum, wydawało mi się, że niezależnie od wszystkiego, będziemy razem do końca. Dość szybko okazało się, że ten koniec był bliżej niż mogłoby mi się wydawać. Ciężko było się podnieść i dojść do wniosku, że sposób "klina klinem" w tym przypadku nie ma najmniejszego sensu, że to co się stało to się stało i już się nie odwróci, trzeba iść dalej. W jednej chwili osoba, która była dla Ciebie całym światem, jakby umarła. Nie w sensie dosłownym, bo przecież dalej żyła, oddychała, robiła swoje, odczuwała, ale dla Ciebie była już jakby poza zasięgiem, nie dawała nawet cienia nadziei. Czy mi się to podobało czy nie, musiałam zacząć wszystko od nowa. Kolejny związek, prawie 2 razy dłuższy niż ten pierwszy - znowu niepowodzenie. Przyłowie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, jest tylko przysłowiem. Wersja alternatywna- nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale wykąpać się można też nie jest tutaj na miejscu. Wyciąganie wniosków... niestety nie jest moją mocną stroną, przynajmniej do tej pory nie było. Jest jeszcze za wcześnie nad zastanawianiem się czy i kiedy poznam osobę, która zaakceptuje mnie taką jaka jestem, będzie cenić takie same wartości jak ja, mieć podobne albo chociaż zbliżone podejście do świata. Mimo wszystko, nie jestem osobą, która akceptuje samotność. Godzę się z nią, ale nieważne jak bardzo byłabym z tym pogodzona i akceptowała to, zawsze będzie ciągnęło mnie do tego, żeby w swoim życiu mieć tą druga osobę, założyć rodzinę, być nie tylko z kimś ale też dla kogoś i z wzajemnością. Po prawie 3 latach bycia w związku, nawet jeżeli był to przed długi okres czasu związek jedynie "mentalny", trzeba nie tylko uwolnić się psychicznie od pewnych myśli, ale przede wszystkim usiąść i na spokojnie przemyśleć pewne kwestie, zastanowić się co dalej, czego oczekuję od życia, czy tak naprawdę ta druga osoba jest mi teraz niezbędna, czy będzie mi potrzebna w przyszłości.. jeśli tak to jakiej- bliższej? dalszej? czas pokaże? Milion różnych pytań w głowie. Jak to teraz będzie? Należę do osób, które szybko się przyzwyczajają, nawet do złego. Mam kilka przemyśleń, które zatrzymam absolutnie dla siebie, ale są też takie o których mogę tu z całą odpowiedzialnością i świadomością napisać.

Jak kogoś poznać- Internet? Praca? Uczelnia? MPK? na chodniku? na przystanku? Właściwie wszystko jedno i tak znajomość na początku, niezależnie od tego w jaki sposób jest zawarta, zaczyna się od tego samego. Tak mi się przynajmniej wydawało 3 lata temu, później nie zastanawiałam się nad tym w ogóle, bo po co? Jeżeli się z kimś jest i nieważne, że raz jest lepiej a raz gorzej, jaki sens ma zastanawianie się nad tym jak i gdzie poznać człowieka, z którym można by było stworzyć związek. Bez sensu. Dopiero teraz nasunęła mi się myśl, że każde poznanie zaczyna się od wzroku. Idąc na sylwestra, na którym było kilkunastu chłopaków, od razu SPODOBAŁ mi się właśnie TEN. Reszty mogłoby nie być, tzn. nie zrozumcie mnie źle, dobrze że byli, ale chodzi o to, że żaden z nich nie interesował mnie jako ktoś więcej niż znajomy/kolega. Dlaczego akurat ten JEDEN? Odpowiedź jest prosta, nie da się tu napisać niczego wyszukanego. Po prostu spodobał mi się fizycznie. Dopiero później poznawałam go jako osobę, jego cechy, które sprawiły, że się w nim zakochałam, a nie tylko zauroczyłam. Związek, który poprzestaje na tym, że dwie osoby są w sobie zauroczone, trwa tak długo jak samo zauroczenie, czasami miesiąc, rok, 10 lat, do czasu aż jedna czy obie osoby w związku zaczną fizycznie się zmieniać. Jeżeli ktoś kochał we mnie to, że byłam blondynką, czy brunetką, czy że byłam szczupła, czy ważyłam trochę więcej, to "związek" kończy się w momencie, kiedy ten wybrany aspekt czy aspekty mnie się zmienią. Jaki jest sens pozwania kogoś, kto zaczepi Cię na uczelni, na chodniku czy gdziekolwiek indziej, skoro Cię nie zna, nie wie jakim jesteś człowiekiem? Praktycznie rzecz biorąc, wydawałoby się, że żaden. Ale każdy przecież od czegoś zaczynał.. Tylko czy zaczynanie znajomości od czegoś, co jest tak powierzchowne i w gruncie rzeczy zmienne, ma jakiś sens? Poza tym... jaką mamy pewność, że nie jesteśmy kolejną osobą do której ten dany chłopak zagadał? Nie znamy jego intencji, nawet jeżeli jest w naszym typie, coś w nim nam się spodobało to co z tego? Nie chcemy być traktowane powierzchownie, więc dlaczego miałybyśmy zachowywać się w taki sam sposób? Atrakcyjność to coś więcej niż zadbane, zgrabne ciało, to nie tylko ładna buzia, ale wewnętrzny czar i urok, ogień w oczach, szczęście i zadowolenie. Dopiero wtedy, kiedy poznam mężczyznę, które dostrzeże we mnie coś więcej niż to, że jestem w jego typie, będę mogła powiedzieć, że to jest toi pomyśleć - tak, dobry chłopak mi się trafił, nie chcę tego zmarnować.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Monogamia? Nie, dzięki.

Video Pytania-Odpowiedzi 1